Razu
pewnego w leśnej gęstwinie
Buszował
rycerz o bujnej czuprynie.
Kręci
się, wierci, czegoś tu szuka,
Ogląda
ściółkę, w drzewo zapuka.
W
końcu pod dębem kucnął wygodnie,
By
wnet pośpiechem opuścić spodnie.
Tak
bowiem sraka męczy człowieka,
Choćbyś
ją prosił, nie chce zaczekać.
Robi
więc rycerz, co zrobić musi,
Z
wielką nadzieją, że sraka nie wróci.
Na
domiar złego, w tym samym czasie,
Orszak
królewski był na tej w trasie.
Widząc
to Wacław przylgnął do drzewa,
Na
nic to wszakże, bo dupa mu śpiewa.
Myśli
więc smutno, „jestem zhańbiony”,
Ktoś
jednak składa królowi ukłony.
Jakiś
włóczęga co traktem się wlecze,
Zagrodził
im drogę i tak oto rzecze:
„Królu
mój wielki, wyskakuj z kasy
Chyba,
że lubisz jak drą z ciebie pasy. „
„Na
głowę spadłeś czyś zjebem zrodzony?”
Uniósł się w gniewie nosiciel korony.
Uniósł się w gniewie nosiciel korony.
Nagle
gdzieś z lasu włóczęgi kamraty,
Królewskie
straże posłali w zaświaty.
Widząc
to władca zaczął się kajać,
Szukając
drogi, którędy spierdalać.
„Bóg
wszystko widzi i płazem nie puści,
Chuj
wam więc w dupę, jebani oszuści!”
Las
się wypełnił zbójeckim śmiechem,
Lecz
ucichł szybko wraz z gromu echem.
Grzmoci
potężnie, choć brak chmur na niebie,
A
zbójcy w popłochu pognali przed siebie.
Wacław
skończywszy swą kanonadę,
Podtarł
se dupę i klepnął w pośladek.
I
z tak wielką ulgą w las się oddalił.
A
król przekonany, że bóg go ocalił.